Kilka dni wcześniej Jan Śleziak i Wilhelm Budniok zgadali się o grupach krwi. - Skoro mamy tę samą, to gdyby coś ci się stało, bez wahania ci pomogę – oznajmił Śleziak, dyrektor szkoły w Kaniowie. Budniok, nauczyciel kaniowskiej podstawówki i członek miejscowej OSP, odwzajemnił obietnicę.
W niedzielę rano 27 czerwca 1971 roku Śleziak pojechał oddać krew dla kolegi.
Ciężko poparzony Budniok walczył o życie przez następne dwa miesiące. Zmarł jako ostatnia, 37. ofiara pożaru w czechowickiej rafinerii.
W trakcie oraz po zakończonej akcji gaśniczej, spod piór dziennikarzy i z ust oficjeli wylewały się słowa o heroizmie strażaków, żołnierzy oraz pracowników zakładu. „Panoszy się wokół nas znieczulica, a jednocześnie jesteśmy świadkami czynów pełnych poświęcenia i samozaparcia” – pisano o zaledwie 21-letniej Halinie Dzidównej z OSP Mazańcowice, która podobnie jak Wilhelm Budniok nie wróciła do domu. W odróżnieniu od niego, zginęła jednak na miejscu, gdy kilka tysięcy ton palącej się ropy dosłownie wykipiało z ogromnego zbiornika i albo opadło na ratowników, albo odcięło im drogę ucieczki.
Poza wskazaniem bezpośredniej przyczyny pożaru – uderzenie pioruna w szczyt jednego z czterech zbiorników na ropę – władze bardzo oszczędnie informowały na temat serii błędów i zaniedbań, które doprowadziły do tak katastrofalnych skutków. Każde z nich było zmarnowaną szansą na to, aby zapobiec lub przynajmniej ograniczyć rozmiary tragedii. Z kolei ich suma sprawiła, że strażacy przegrali kluczową rundę walki z ogniem, zanim w ogóle ją rozpoczęli.
Pierwsza zmarnowana szansa: projekt z czasów Bieruta, budowa za Gierka
Edward Gierek nie wie jeszcze, że za 9 lat wróci do rafinerii w Czechowicach-Dziedzicach. Będzie wówczas w zupełnie innym nastroju, niż ten, w którym jest dzisiaj, czyli 18 lipca 1962 roku. Bo dzisiaj spaceruje z dumą pomiędzy kolejnymi instalacjami i podziwia plątaninę rur o łącznej długości 30 km. W płomiennej mowie dziękuje towarzyszom za trud budowy wielkiego dorobku Polski Ludowej. Zmodernizowany czechowicki obiekt jest według niego najnowocześniejszy, piękny, a nawet wizjonerski.
To, o czym nie mówi, to data powstania projektu. Dokument został zatwierdzony w 1952 roku przez administrację Bolesława Bieruta, dlatego w chwili rozpoczęcia prac dekadę później, rozwiązania technologiczne uwzględnione przez architektów były już przestarzałe. Należały do nich m.in. stałe dachy zbiorników na ropę. Gdy jej poziom opadał, między cieczą a dachem zbierały się łatwopalne opary. W podobnych obiektach powszechnie stosowano dachy pływające, które podążały za poziomem cieczy i znacznie zmniejszały ryzyko pożaru.
Przecinając wstęgę, Gierek nie wspomniał również o presji, jaką wywierano na budowniczych. W Uchwale Sejmu PRL z grudnia 1961 roku o Narodowym Planie Gospodarczym posłowie wskazali datę rozruchu obiektu – „Nie później niż w lutym 1962 r.”. W momencie otwarcia, inwestycja była zatem opóźniona o prawie pół roku, a dokumentację odbioru niektórych części rafinerii, w tym zbiorników na ropę, skompletowano dopiero w grudniu 1963 roku. Nie ma wątpliwości, że atmosfera wokół budowy musiała być gęsta, wszak obiekt należał do sztandarowych inwestycji epoki.
Druga zmarnowana szansa: jakoś to będzie
Do dnia katastrofy co najmniej siedem zewnętrznych kontroli wytknęło kierownictwu rafinerii niedoróbki i zły stan zabezpieczenia przeciwpożarowego zbiorników. Szczególną uwagę zwracano na instalację pianową, która, najprościej mówiąc, była atrapą. Nie dostarczono również przerywaczy ognia, a w zaworach hydraulicznych nie było oleju. Już na wstępie zrezygnowano natomiast z systemu zraszania zewnętrznych ścian zbiorników wodą, który zapewniłby równomierne chłodzenie ich powierzchni. Mimo to, za każdym razem komisje dopuszczały warunkowo zbiorniki do dalszego użytkowania. Dlaczego? Zapewne dlatego, że za przestój w rafinerii poleciałyby głowy, a trudno było sobie wyobrazić coś gorszego niż narażenie się partyjnej wierchuszce.
Gdy kontrolerzy składali swoje podpisy pod protokołem, ostatnie zdanie, jakie wypowiadali, mogło brzmieć mniej więcej tak: „Poprawcie to, towarzysze, najszybciej jak się da, a na razie uważajcie i jakoś działajcie”.
Jakoś trwało przez osiem lat.
Trzecia zmarnowana szansa: przespane lekcje
W 1958 r. w wyniku pożaru, a następnie wybuchu zbiorników z ropą, w ZSRR ginie 27 osób.
W 1965 r. piorun uderza w jeden ze zbiorników z ropą w rafinerii w niemieckim Karlsruhe. Ogień przeskakuje na dwa sąsiednie zbiorniki, ale na szczęście udaje się go ugasić bez ofiar.
W 1966 r. w rafinerii pod Lyon we Francji ginie 13 osób. Paliły się zbiorniki z ropą.
W 1968 r. w należącej do firmy Shell rafinerii w Rotterdamie wybucha pożar zbiorników. Giną 2 osoby, a 70 zostaje rannych.
W polskim Ministerstwie Przemysłu Chemicznego oraz w Zjednoczeniu Przemysłu Rafinerii Nafty szczegółowa wiedza o tych wydarzeniach jest. Jest, i to wszystko.
Czwarta zmarnowana szansa: decydujący kwadrans
Oficjalna wersja, podana przez Polską Agencję Prasową trzy dni po wybuchu, brzmi tak: „W walce z ogniem bierze udział kilkadziesiąt jednostek straży pożarnej z kilku województw, oddziały Wojska Polskiego oraz załoga rafinerii. W punkcie dowodzenia kierownictwo akcji korzysta z pomocy najwybitniejszych specjalistów z całego kraju. Oddziały ratownicze dysponują najnowocześniejszym sprzętem krajowym i zagranicznym”.
W depeszy padają również słowa o bohaterstwie i niezwykłym poświęceniu zastępów ratowniczych, działaniu według planu, sprawnej ewakuacji okolicznych mieszkańców, troskliwej opiece nad rannymi i wsparciu dla rodzin ofiar, przy czym liczby ofiar i rannych nie podano. Z przedrukowanej w całym kraju noty wynika więc, że akcja prowadzona jest wzorowo. To zaledwie część prawdy, oczywiście ta najwygodniejsza.
Pozostałą część zawierają raporty komisji powołanych m.in. do oceny prowadzonych działań. Wnioski są druzgocące. Komisja stwierdziła, że tragedii udałoby się zapobiec, gdyby pożar zbiornika został ugaszony w ciągu maksymalnie kwadransa od jego wybuchu. Po upływie piętnastu minut, to ogień zaczął dyktować warunki i sytuacja zmierzała nieuchronnie ku katastrofie. Przy sprawnym systemie przeciwpożarowym zbiorników strażacy rozprawiliby się z żywiołem raz-dwa. Przy bezużytecznych instalacjach ciężar gaszenia spoczął jednak na nich. Ale oni – jak ustaliła komisja – byli z kolei całkowicie bezradni.
Żeby ugasić pożar w ciągu decydującego kwadransa, strażacy musieliby dysponować ośmioma ciężkimi samochodami z pompami o wydajności co najmniej 2000 l/min oraz taką samą liczbą działek wodno-pianowych.
„W czasie pierwszej godziny trwania pożaru w akcji brał udział jeden samochód Tatra o wydajności 3200 l/min, jeden samochód Sachsenring o wydajności 1600 l/min oraz trzy działka wodno-pianowe. Pozostałe przybyłe straże pożarne dysponowały samochodami krajowej produkcji o wydajności pomp zaledwie 800 l/min, które nie mogły stanowić zasilania działek o wydajności 2400 l/min” – czytamy w raporcie.
Problem z rodzimymi starami 25 był jeszcze jeden. Skoro nie nadawały się do gaszenia, sztab akcji skierował je do schładzania sąsiednich zbiorników. Mała wydajność ich pomp sprawiła, że auta zostały zgrupowane po cztery zamiast jednego dużego samochodu. Strażacy musieli także podejść bardzo blisko, bo rzut wody z takiego pojazdu był znacznie mniejszy. W ten sposób w strefie największego zagrożenia znalazło się cztery razy więcej ludzi oraz sprzętu, który tarasował im drogi ucieczki.
Najnowocześniejsze wyposażenie, o którym pisano w depeszy PAP-u, dojechało z całej Polski, ale dopiero po śmiertelnym wyrzucie ropy ze zbiornika. Doszło do niego m.in. dlatego, że akcja przeciągała się. Cięższa od ropy woda zbierała się na dnie i była podgrzewana z zewnątrz przez rozlaną do tzw. tacy zbiornika palącą się ropę. Gdy woda osiągnęła temperaturę wrzenia, pęcherze pary ruszyły ku górze, porywając ze sobą masy ropy. Część wylała się tuż obok, a pozostała wystrzeliła na wysokość kilkunastu metrów i opadła jako plamy pięćdziesiąt, dwieście, a nawet czterysta metrów od zbiorników. Opad zamienił się następnie w potoki ognia, które niszczyły wszystko na swojej drodze.
Piąta zmarnowana szansa: pospolite ruszenie
Ratownicy, którzy znajdowali się przy zbiornikach, w większości nie mieli szans. O życiu i śmierci tych, którzy pracowali dalej, decydował przypadek. Jeśli pobiegli w kierunku ul. Barlickiego, na północny-zachód, przeżyli. A jeśli na południe, w kierunku ul. Prusa, natrafili na stłoczony sprzęt strażacki, a przede wszystkim ogrodzenie.
Płot najlepiej obrazuje kolejny problem – brak znajomości terenu. Okazało się, że choć rafineria miała plan działań na wypadek pożaru, uwzględniający udział jednostek zewnętrznych, przećwiczyła go wyłącznie zakładowa straż.
Raporty obnażają także błędy w kierowaniu pierwszą fazą akcji, m.in. niepełne informacje o stanie technicznym zbiorników oraz o poziomie ropy w każdym z nich, szwankującą łączność pomiędzy odcinkami bojowymi czy brak stałego punktu dowodzenia. Zwrócono wreszcie uwagę na niekontrolowany wjazd dużej ilości jednostek na teren zakładu oraz samorzutne wkraczanie do akcji innych formacji, np. oddziałów samoobrony, co w niektórych przypadkach graniczyło z brawurą.
Stwierdzenia, które znalazły się w dokumentach, były bezlitosne i kontrastowały z mitem wyłącznie bohaterskich obrońców rafinerii. Musiały zaboleć rodziny ofiar oraz strażaków biorących udział w akcji. Zmiękczono je więc poprzez podkreślenie ofiarności i determinacji ratowników, którzy obronili pozostałą część rafinerii i nie dopuścili do przeskoczenia ognia na zbiorniki z acetylenem, benzenem i toluenem, a ich eksplozja zrównałaby okolicę z ziemią.
Nie zmieniło to jednak faktu, że bilans działań był okrutny: 33 osoby, które zginęły na miejscu; 4 osoby, które zmarły w szpitalu; prawie 40 osób ciężko poparzonych; oraz około 60 osób lżej rannych. Do tego 22 spalone samochody gaśnicze oraz masa innego zniszczonego sprzętu.
Raporty utajniono. Media podały wyłącznie okruchy ustaleń. Zapowiedziano szereg zmian w systemie ochrony przeciwpożarowej oraz inwestycje w straży. Kilka mniej ważnych osób straciło stanowiska. Odwołano m.in. komendanta zakładowej straży Tadeusza Baniaka, który wielokrotnie zwracał uwagę na fatalny stan zabezpieczeń. Śledztwo w sprawie katastrofy zostało przez prokuraturę umorzone.
Szósta zmarnowana szansa: wąskie spojrzenie
W archiwum Centralnego Muzeum Pożarnictwa znajduje się ponad sto zdjęć z każdej fazy katastrofy. Widać na nich moment wybuchu, negatywy osób, które zginęły, oraz Gierka o zatroskanej minie, który wrócił tutaj po 9 latach. Na jednej z fotografii jest strażak, rozłupujący toporem wieko beczki ze środkiem pianotwórczym (konieczność rozbijania beczek powodowała dodatkowe przestoje – red.). Ujęcie idealnie nadaje się na symbol akcji, bo prawda jest taka, że setki osób pojechały gasić szalenie niebezpieczny pożar chemiczny, wyposażone wyłącznie w topory.
Po tragedii władze dotrzymały słowa i rozpoczęły modernizację straży pożarnej. Jak zwykle problem potraktowano jednak wycinkowo. O ile w Polsce pojawiło się sporo nowoczesnego ciężkiego sprzętu, a wraz z nim opanowano technikę gaszenia pożarów przemysłowych, partia zapomniała najwyraźniej, że ogień nie wybiera sobie tylko zakładów. 21 lat po tragedii w Czechowicach-Dziedzicach wydarzy się kolejna katastrofa, która bezlitośnie obnaży słabość służb. W akcji gaszenia pożaru lasów pomiędzy Kuźnia Raciborską a Kędzierzynem-Koźle znowu panował będzie chaos, znowu zabraknie odpowiedniego sprzętu i znowu zginą ludzie.
***
Pożar w rafinerii w Czechowicach-Dziedzicach wybuchł w sobotę 26 czerwca 1971 roku o godz. 19.50. Do wyrzutu ropy ze zbiornika nr 251 doszło w niedzielę 27 czerwca w nocy, około godz. 1.20.
Generalne natarcie rozpoczęło się we wtorek 29 czerwca po godz. 15, gdy na teren zakładu z kilku województw zjechała wystarczająca liczba jednostek z odpowiednim ciężkim sprzętem. Do Czechowic pojechali m.in. strażacy z rafinerii nafty w Jedliczu (jeden ciężki samochód ratowniczo-gaśniczy Tatra) oraz płk. Roman Petryniak (późniejszy Komendant Rejonowy Zawodowej Straży Pożarnej w Krośnie). Polskim ratownikom pomocy udzielili także sąsiedzi z Czechosłowacji, którzy wysłali do rafinerii batalion złożony z ciężkich tatr.
Generalne natarcie trwało 2 godziny, lecz pożar dogaszono jeszcze przez 2 tygodnie.
W akcji uczestniczyło łącznie ponad 2600 strażaków z 371 sekcji oraz służby wspomagające – żołnierze, medycy, zakładowe oddziały samoobrony oraz milicja.
Autor: Dawid Iwaniec
Zdjęcia: Centralne Muzeum Pożarnictwa w Mysłowicach oraz Wikipedia